Kolonia
Pierwszy raz byłem w Kolonii sam. Przyjechałem do miasta z Kuchenhaima rowerem. Podróż zajęła około dwóch godzin niespiesznej jazdy. Odległość nie jest bardzo wielka — coś około 30 km.
Przy wjeździe stoi taki wieżowiec. Ma ciekawą wąską podstawę.
W tamtych czasach jeszcze nie robiłem świadomych zdjęć w celu badania miast, tylko przypadkowe zdjęcia, dlatego nic poza centrum nie sfotografowałem. Dlatego również zdjęcia są pionowe.
Przed wjazdem do starego miasta stoi taka brama.
Brama z innej strony.
Jakieś godło na Kościele. Widać, że jest po rekonstrukcji. Zresztą można śmiało założyć, że większość starego centrum jest zrekonstruowana, bo Kolonia była prawie zniszczona po drugiej wojnie światowej.
Wieża kościoła (chyba tego, na którym jest powyższe godło). Ale nie ten kościół jest głównym bohaterem danej opowieści.
Ulica w centrum. Ogólnie można stwierdzić, że ulice w centrum niemieckich miast nie są najczystsze (czego nie powiesz o niemieckich wsiach).
Główny bohater — katedra Kolońska (przepraszam za jakość zdjęcia :) Jest bardzo wielka i przeraża nie tyle rozmiarem, co ilością szczegółów architektonicznych. Jest to prawdziwy gotyk, a nie neo. Można tylko podziwiać tego, kto to zaprojektował i tych, którzy to wybudowali.
Drzwi są nie gorsze od fasady.
Ren.
Statek nad Renem.
Oczywiście, nie jest to nawet dziesiąta część tego, co jest w Kolonii. Mam nadzieję, że kiedyś będę miał jeszcze możliwość lepiej poznać to miasto.
***
Po zwiedzeniu miasta chciałem wracać rowerem z powrotem do Kuchenhaimu, ale popsuł mi się jeszcze w Kolonii rower. Nie znam się tak dobrze na rowerach, żeby je naprawiać, dlatego poprosiłem o pomoc łamanym angielskim jakichś Niemców z rowerami. Problem był w łańcuchu (go jak niby zajadło), ale oni też nie potrafili tego szybko naprawić, dlatego musiałem wracać z powrotem pociągiem.
Z kupowaniem biletów też był problem, bo kas z ludźmi na niemieckich dworcach nie ma, a w biletomatach można było zapłacić chyba tylko kartą, a ja miałem tylko telefon z Google Pay. Dlatego musiałem jechać bez biletu z powrotem.
I najciekawsze było to, że przed tym już dwa razy jechałem pociągiem i żadnego razu nie było konduktorów, a tu nagle się pojawił. Miałem nadzieję, że zanim on do mnie dojdzie (byłem na końcu pociągu), zdążę dojechać do swojej stacji i wysiąść, ale było jeszcze kilka minut do Euskirchena (gdzie wysiadałem), a konduktor już był blisko mnie.
W końcu postanowiłem, że lepiej samemu szybko wyjaśnić sytuację, udać głupca, że niby chcę kupić przez aplikacje bilet, a mi nie wychodzi (bo tak też było). Zły angielski pomógł odegrać rolę takiego głupca. Konduktor zapytał, gdzie wysiadam i jak dowiedział się, że na następnej stacji, to machnął mi ręką, że niby „idź sobie”.
Po wyjściu z pociągu trzeba było jeszcze przejechać kilka kilometrów na popsutym rowerze do domu.
Taka podróż.